O tym, czym jest patolegislacja, dlaczego dziennikarze polityczni nieszczególnie sprawdzają się w roli rzeczników prasowych i dlaczego podobnie jak Osioł ze "Shreka" pracownicy nie lubią zmian - w kolejnej rozmowie w cyklu #CzwartkowePRaktyki opowiada Mikołaj Wójcik, Dyrektor departamentu relacji zewnętrznych Provident Polska.
Jak pandemia zmieniła twoje życie zawodowe?
Do nowej pracy przyszedłem 2 marca, czyli na dziesięć dni na przed ogłoszeniem lockdownu. Jeszcze przed tym pamiętnym dniem nasza rzeczniczka Karolina pytała mnie „jak tam”. Odpowiedziałem jej, że wszystko super, ludzie fajni, tylko że mało się dzieje. Była to samospełniająca przepowiednia, bo zaczęło dziać się tyle, ile w historii tej firmy nie działo się chyba nigdy. Jak niemal wszyscy przeszliśmy na pracę zdalną, ale trzeba pamiętać, że w dużej mierze nasza firma opiera się na całej sieci doradców, którzy pracują w terenie. W ich przypadku akcja „zostań w domu” groziła blokadą całego biznesu, bo przecież firma zarabia dzięki temu, że oni właśnie z domu wychodzą. A na dokładkę dwa tygodnie później dostaliśmy od rządu prezent w postaci ograniczenia limitu kosztów pozaodsetkowych do poziomu, który praktycznie uniemożliwiły nam sprzedać pożyczek. Był to naprawdę intensywny i trudny czas. Ale może też dzięki temu człowiek nie miał czasu się zastanawiać, jak bardzo jest mu źle.
Zdążyłeś przed lockdownem poznać ludzi, biuro?
Jest mnóstwo osób, których do tej pory w firmie nie poznałem, a poznać powinienem. Niektórych poznałem tylko „zdalnie”. Na szczęście zdążyłem poznać wszystkich w moim pionie. W dniu ogłoszenia lockdownu założyliśmy grupę na WhatsAppie, na której nie rozmawiamy o pracy, tylko o życiu, wrzucamy sobie różne memy, polecamy książki do przeczytania i seriale do obejrzenia, składamy życzenia urodzinowe. No, ale wiadomo, że to nie to samo. A jeśli mi tego biurowego życia brakuje, to co dopiero osobom, które pracują razem od 8 czy 10 lat? Dla nich ten szok był dużo większy niż mój kłopot z tym, że kogoś jeszcze nie poznałem na żywo.
Jak mówiłeś rząd wam zafundował prezent w zapisach ustawy o Tarczy Antykryzysowej. Jak szybko musieliście zmienić swoją strategię komunikacji, by dostosować się do nowej sytuacji?
Początek pandemii był dla nas trudny i bez tego „prezentu”. Wbrew obiegowej opinii, naszymi klientami nie są ludzie, którym nie wystarcza do pierwszego, ale osoby, które z różnych względów nie mogą wziąć pożyczki w banku, a potrzebują wydać kilka tysięcy złotych np. na przyjęcie komunijne, prezent na ślub dla córki czy wakacje. Gdy te okoliczności zniknęły, bo przecież nie było ślubów czy komunii i nie wiadomo było co z wakacjami, popyt na pożyczki mocno się skurczył. Doradcy zostali w domach. A dodatkowo rząd powiedział nam: „Dotąd zarabialiście 5 zł, a teraz będziecie zarabiać 2 zł. Ok? I macie na to dwa dni, by się przystosować”. Tłumaczyliśmy dziennikarzom, na czym polega problem. Ci pytali, dlaczego w ramach walki z pandemią rząd uderza akurat w branżę pożyczkową, która i tak w 2019 roku znalazła się już na granicy rentowności. Publikacji było o nas więcej niż wcześniej. Wynikało to z tego, że staliśmy się gorącym tematem. Zależało nam, by do decydentów poszedł wyraźny sygnał, że to jest regulacja, która może doprowadzić do zapaści branży, a wcale nie pomoże konsumentom, tylko odetnie ich od legalnego źródła finansowania. Z drugiej strony musieliśmy pamiętać, że te same publikacje czytają nasi pracownicy, którzy – jak wiele osób na całym świecie – już się bali, że lockdown i pandemia zabiorą im pracę i środki do życia. Obawialiśmy się, jak na nich wpłyną takie informacje. Dlatego przedstawiciele firmy wypowiadając się o kłopotach i koniecznych oszczędnościach zawsze podkreślali, że zrobimy wszystko, by zachować każde miejsce pracy w Providencie. Nie chcieliśmy nikogo oszukiwać. Ale dzięki temu nie musieliśmy się potem chować ze wstydu, gdy do zwolnień po kilku miesiącach jednak doszło.
Komunikacja wewnętrzna znalazła się wtedy na pierwszym planie.
Nie jest to kwestia czasu przeszłego. Sądzę, że to zmiana na stałe. To paradoks, że z jednej strony pandemia zmusza firmy do wychodzenia ze swojej bańki komunikacyjnej, a z drugiej nakazuje trochę zamknięcie się do wewnątrz i skupienie się na ludziach, którzy są w środku bardziej niż na tych, którzy są poza nią. Pandemia zmieniła tematykę, którą powinniśmy się zajmować. Nagle przestały być ważne wieloletnie strategie, a bardziej to, co stanie się jutro: czy będę zdrowy, czy będę mieć pracę, jak pracować zdalnie, gdy dzieci są w domu. Prozaiczne rzeczy, które firmy miały już „zaopiekowane” poprzez cały system benefitów, wyszły na plan pierwszy, a cały ten poukładany świat runął jak domek z kart. I trzeba go zbudować na nowo. Nie wystarcza ograniczyć się do poklepywania po plecach i mówienia, że wszystko będzie dobrze. W Providencie mieliśmy świetnie poukładaną komunikację wewnętrzną, a i tak trzeba było ją budować trochę od nowa. Zapytać ludzi, czego potrzebują i zapewnić ich, że rozumiemy, że jak mają dziecko w domu, to nie są w stanie spędzić osiem godzin przed komputerem non stop. Kto z managerów nie potrafił pokazać w tym okresie, że ma ludzką twarz, ten nie powinien się zdziwić, gdy ludzie będą od niego uciekać.
Jak druga fala pandemii zmieniła waszą strategię? Wypuściliście swoje coroczne badanie o wydatkach świątecznych.
Tak. Chcieliśmy pokazać pracownikom, że jest coś stałego, że wracamy na stare tory, choć ze świadomością, że powrót do tego, co było, nie będzie w pełni możliwy. Ale ludziom ciężko jest przyjąć zmianę. Ona kojarzy się z zagrożeniem. Jest w „Shreku” taka scena, jak Osioł musi przejść przez chwiejący się most nad gorącą lawą, ale panikuje i chce wrócić. Shrek tłumaczy mu, że przecież jest już w połowie, na co Osioł odpowiada: „Ale tamtą połowę już znam”. Zmiana nie jest łatwym procesem, musi być ewolucyjna.
Public affairs na Zoomie jest możliwy?
To akurat była zmiana rewolucyjna. Ale to bardziej rząd nas do tego zmusił niż pandemia. Niczym nie da się uzasadnić sytuacji, w których projekty ustaw pojawiają się kilka godzin przed posiedzeniem Sejmu i przechodzą w kilka dni całą ścieżkę legislacyjną bez żadnych konsultacji czy takiej, w której rozporządzenia o obostrzeniach ogłaszane są w piątek po godzinie 23, a obowiązują od soboty. Nazwaliśmy to patolegislacją. Tym bardziej, że wiele wprowadzanych zmian nie miała nic wspólnego z sytuacją epidemiczną. Odpowiedzią na to zjawisko było wprowadzenie adekwatnych rozwiązań – zamiast pisać oficjalne pismo, biorę telefon i dzwonię do ministra, starając mu się wytłumaczyć, dlaczego proponowany przepis nie przyniesie zapowiadanego efektu. Dopiero przy okazji wprowadzania ustawowych wakacji kredytowych można było mówić o jakiejś refleksji. Wcześniej to był legislacyjny walec. Z czasem spotkania się pojawiły, ale online. Poza tym administracja rządowa preferuje Teams, a nie Zoom (śmiech).
Co było dla ciebie najtrudniejsze w przejściu z dziennikarstwa do komunikacji?
Przyzwyczajenie się do życia w korporacji. Dziennikarze nawet jak pracują w korporacji, starają się unikać tych wszystkich zasad i procedur. To trochę jak w „Seksmisji”, w której są Archeo i Genetix, ale jest też zbuntowana rebeliancka kolonia, która się broni, walczy i nie daje się ubrać w mundurki. I tak właśnie wyglądają redakcje w dużych wydawnictwach. A ja nie dość, że zacząłem pracę w bardzo poukładanej korporacji to jeszcze na dyrektorskim stanowisku. Ale chyba daję radę. Nawet raz dostałem pochwałę, że szybko odpowiadam na mejle (śmiech). Druga rzecz, która jest trudna, gdy rzucasz dziennikarstwo dla innej pracy to pogryziony język (śmiech). Jak wiadomo dziennikarze potrafią gadać, a jak już wejdą na swojego konika, to są najmądrzejsi na świecie. A moim konikiem jest polityka i legislacja. Dlatego też nie chciałem być rzecznikiem prasowym firmy. Uważam – z całym szacunkiem do tych, którym się to udało – że były dziennikarz, a szczególnie polityczny, nie nadaje się do tej roli. Rzecznik powinien być przekaźnikiem komunikatów od A do Z, a dziennikarz zawsze będzie od A do Ż. Wiedziałem, że byłoby to dla mnie trudniejsze niż wejście w korporacyjny sznyt. Ale i tak muszę się gryźć w język, by komunikat do zarządu zmieścić w pięciu zdaniach, a nie w 5000 znaków (śmiech).
Największe grzechy dziennikarzy to…?
Po pierwsze pycha, bo przecież my dziennikarze, wszystko wiemy najlepiej. Po drugie lenistwo. Dziś się wydaje, że wystarczy być na Twitterze, obserwować jednego czy drugiego polityka i robota z głowy. Zabójcza dla dziennikarstwa jest też pogoń za newsem. Ja dzisiaj nie muszę już opowiadać czytelnikom, którym palcem pod okiem podrapała się jakaś posłanka albo że opozycja zablokowała mównicę, co jest może ważne dzisiaj, ale nie ma żadnego znaczenia nawet dla przyszłości za tydzień. Zajmuję się teraz polityką z pewnego dystansu. Nie muszę się przejmować tym teatrem, który oglądamy co dnia. Pamiętasz jaki zachwyt wzbudziło u nas zachowanie amerykańskich dziennikarzy, którzy przerwali konferencję Donalda Trumpa? Mogli to zrobić, bo są świetnie przygotowani i mają doświadczenie. A to zdobywa się i z upływem lat, ale i przez analizowanie procesów. Zastanawianie się nie co ktoś zrobił, ale dlaczego, komu to służy. Najłatwiej jest założyć, że to porażka a to sukces, to celne, a to głupie. Wielu dziennikarzom brakuje zdolności do analizy. Łatwiej jest zrozumieć politykę, gdy patrzy się na nią z dystansu. A dziennikarze nie mają na to czasu albo chęci albo wiedzy.
Nie doczekamy w Polsce takich scen jak z Trumpem?
Nasze dziennikarstwo jest nazbyt obklejone łatkami politycznymi. Politycy i dziennikarze okopali się w dwóch okopach: PiS i anty-PiS. Politycy chcą mieć swoich wyznawców wśród dziennikarzy, a najlepiej wśród całych redakcji i stacji telewizyjnych. Najgorzej mają ci, którzy nie są w żadnym okopie. Tymczasem prawda nie leży ani po jednej, ani po drugiej stronie, ani też pośrodku. Czasem nie sposób jej znaleźć. Ale im więcej wiedzy i doświadczenia i im mniej postrzegania polityki przez pryzmat własnych poglądów czy sympatii, tym łatwiej ją odszukać i opowiedzieć innym. Zauważ, że w USA nie ma zbyt wielu młodych dziennikarzy. Większość z nich jest po 50-tce czy 60-tce. Dlatego ze swoim doświadczeniem i siłą swojego autorytetu potrafią przerwać prezydentowi i stanąć w obronie prawdy – w tym konkretnym przypadku w obronie demokracji, która jest niczyja, jest wspólna. W Polsce się nie spodziewam takich scen, bo tu nie chodzi o pojedynczy wyskok a o konsekwentne stawanie po niczyjej stronie.
Wyzwoliłeś się z Twittera?
W pewnym sensie, bo od odejścia z dziennikarstwa nie uczestniczę w politycznych dyskusjach na Twitterze. Odwyk nie był dla mnie trudny i wcale mi tego nie brakowało. Może dlatego, że w Legii, gdzie zacząłem wtedy pracować, było się czym zająć. Teraz znów pracuję bardzo blisko polityki, ale już nie palę, co nie znaczy, że od czasu do czasu nie zaciągnę się cygarkiem (śmiech). Tak naprawdę budzę się z Twitterem i z nim zasypiam od lat. Sam jednak publikuję niewiele, jeżeli już to o swoich pasjach i zainteresowaniach albo edukuję, czym jest branża pożyczkowa, nie potępiając jednak ludzi, którzy nie wiedzą czym jest RRSO i limit kosztów pozaodsetkowych.
A ty wiedziałeś, zanim zacząłeś pracę w Providencie?
Od stycznia już wiem (śmiech).